Nasz Wałbrzych - niezależny portal miejski

wtorek, 27-09-2022r., godz. 17:40 kalendarium»
imieniny: Damiana, Mirabeli, Wincentego prezent»
zobacz swój horoskop na dziś»
pogoda w serwisie Onet.pl»
Interesuje Cię reklama w portalu? Zadzwoń 513-356-714







2010-09-27 / 19:14

Trap-Fez czyli druga (a nawet trzecia) część marokańskich opowieści

dodał: Bartek Mazur

Pierwsze zderzenie z arabską ulicą w ciasnym starym mieście to przede wszystkim my w roli ofiar, a straganiarze, handlarze i zwykli przechodnie w roli jastrzębi. Każdy chce nam coś sprzedać, gdzieś nas zaprowadzić, zaoferować nam nocleg i ogólnie 'everybody is our friend'. Dopiero po kilku dniach przyzwyczaimy się do tego, ale na początku było ciężko i zdarzały się momenty, kiedy mieliśmy ochotę rozdać parę klapsów. Później przyszedł czas na bardziej wyrafinowane metody. Arabowie strasznie łakną kontaktu fizycznego i nierzadki jest widok ściskających się, całujących bądź chodzących za rękę po ulicy mężczyzn. Siedzą sobie też na kolanach. I mi w rozmowie zdarzało się, że dany delikwent łapał mnie za rękę, wtedy obejmowałem go jak najlepszego przyjaciela i taki Mahmud, Hamid czy Abdul był już mój i mogłem go zaprowadzić na koniec świata. Choć taka metoda to broń obosieczna, bo w Guemlin na głebokim południu na targu trafiłem na większego kozaka od siebie, który w 5 minut zaoferował mi swoje wielbłądy, 1200-kilometrową wycieczkę do Dachli, wymianę kobiet na beduiński dobytek i wejście do rodziny. Ale na razie jesteśmy w Fezie, królewskim mieście, z noclegiem pod pałacem królewskim strzeżonym przez uzbrojonych wartowników, a z okna hotelu mamy widok na żydowski kirkut. Widok imponujący, bo na niezbyt wielkim placu w centrum miasta zmieszczono ponad 20 tysięcy nagrobków. Pierwszy wieczór to zapoznanie z najbliższą okolicą i pierwszy posiłek w restauracji składający się z przereklamowanej naszym zdaniem zupy harira i pieczonego w ceramicznym naczyniu tadjina. Ogólnie kuchnia marokańska wypadła w naszym przekonaniu bardzo słabo i bardziej smakowały nam przekąski na ulicach niż monotematyczne, bo składające się w zasadzie z kilku potraw menu większości restauracji. Wyjątkiem są ryby, ale to temat na całkiem inną historię.

Ewakuujemy się dość szybko do hotelu z uwagi na zmęczenie, ale też fakt, że wieczorem ulice i place Fezu nie sprawiają zbyt bezpiecznych. Kładziemy się spać, a z samego rana organizujemy bilety na nocny pociąg do Marrakeszu. Pora na zwiedzanie Fezu w ciągu dnia. Już na pierwszej ulicy dajemy się złapać jednemu handlarzowi i wciągnąć do rozmowy, przez co poznajemy jeden z podstawowych tricków. Jeśli chcesz coś kupić, dajmy na to samochód, wystarczy podejść do stoiska z mydłem. Jego właściciel na pewno zna kogoś kto sprzedaje samochody. Tak właśnie działają Marokańczycy. I tym sposobem oglądając pocztówki, lądujemy w trzypiętrowym budynku załadowanym od dachu po piwnice w cały asortyment dóbr arabskich, berberyjskich i tuareskich. Wszystko oczywiście 'ręcznie robione' i z 'najwyższego sortu' surowców.

Wychodzimy ubożsi o parę dirhamów, ale bogatsi o doświadczenia i kilka przedmiotów przydatnych lub nie w dalszej podróży. Powoli zagłębiamy się w wąskie uliczki gubiąc się po chwili. Nie ma chyba możliwości, żeby medynę Fezu przejść bezbłędnie i bez pobłądzenia. Uliczki biegną we wszystkich kierunkach, panuje na nich chaos i harmider, a sama medina zajmuje chyba powierzchnię sporego miasta. Ponoć na tym obszarze żyje, pracuje ponad 250 tysięcy ludzi. Zapoznanie z mediną to nasz główny cel, ale szybko werbuje nas naganiacz prowadząc nas do 'domu dywanów'. Jest to wielka kamienica od dachu po piwnice zawalona kobiercami, ale z dachu doskonale widać całe stare miasto. Spędzamy tam dłuższą chwilę na pogawędce z menadżerem domu, doskonale wykształconym i obytym w świecie młodym człowiekiem, zostajemy poczęstowani herbatą (berber whisky) i ewakuujemy się z powrotem na ulicę. Błądzimy trochę, trafiamy w miejsca gdzie nędzarze żyją wprost na ulicy, w dzielnicę rzemieślników wykuwających różne przedmioty z metalu i wreszcie do słynnych na cały świat garbarni.

Smród bije po nosie (do garbowania skór używa się zwierzęcego moczu), przytykamy do nozdrzy gałązki mięty rozdawane przezornie przez właścicieli domu, z dachu którego obserwujemy pracę wykonywaną w ten sam sposób jak przed wiekami. Znużeni trafiamy jeszcze w ręce kolejnego naganiacza, który prowadzi nas do "dobrej restauracji", która okazuje się być w rzeczywistości kombinatem hurtowo obsługującym bogatych turystów z zachodu. Ceny x 5 więc nie pozostaje nam nic innego jak zwrot przez lewe ramię i samodzielne poszukiwanie miejsca, w którym można spokojnie coś zjeść. Na ulicy próbujemy po raz pierwszy soku wyciskanego bezpośrednio ze świeżutkich pomarańczy. To będzie nasz ulubiony od tej pory napitek.
Wreszcie znajdujemy cichą restaurację w pobliżu Bab Bou Jeloud (zagłębie tanich hosteli) z toaletą, w której poruszać się trzeba 'na kucaka' tak nisko ma sufit. Pozostaje zorganizować sobie czas do 2 nad ranem kiedy mamy nocny pociąg do Marrakeshu i tak lądujemy na dworcu. Tu jeszcze obserwujemy zadymę między obsługą dworca a taksówkarzami, atakuje nas gigantyczny owad z bliżej niezidentyfikowanego gatunku, w końcu zajmujemy miejsca i udajemy w 8-godzinną podróż do miasta leżącego u podnóża Atlasu Wysokiego - Marrakeszu.









co czytamy we wrześniu
1. Festiwalowe lato
2. Foto: Rozpoczęcie lata na...
3. Sprawy romskie
4. Stare zdjęcia: Biały Kami...
5. Gmina Głuszyca - główne i...

walbrzych.info
redakcja    reklama    logo, banery    regulamin    zgłoś błąd

Copyright © 2003-2022 walbrzych.info